Munchkin Legendy – recenzja
Szkoła, praca, dwuletni maluch, żona w stanie błogosławionym i człowiek patrzy szklącymi się od łez oczami, jak większość jego kolekcji pokrywa się delikatną warstewką kurzu (Słowo „delikatna” to eufemizm. Ściągając Szoguna z półki myślałem, że mnie zaatakował). Kiedyś w ogóle nie trzeba było wycierać z półki z grami, ponieważ przy ciągłym transferze pudełek, nic się na niej nie osadzało. Teraz stary kurz przykrywany jest tylko przez dochodzące pudełka i zaczynam się zastanawiać, czy gdzieś w dolnych warstwach nie tworzą się z niego diamenty. Z kolei bliżej brzegu jestem pewien, że leży perełka (rozmnożyła się już do kilku pudełek), która przez znaczne ograniczenie życia towarzyskiego (może bardziej: spotkań w gronie co najmniej 4 osób potrafiących wypowiedzieć bez większych problemów zdanie złożone, z których żadna chwilowo nie musi zajmować się dzieckiem, które mimo niespełna 90 cm wzrostu świetnie radzi sobie z przeczesywaniem dwumetrowych szaf, nie mówiąc o nadmiernym zainteresowaniu kartami w koszulkach znajdującymi się na stole, lekko powyżej linii wzroku) została odrobinę zaniedbana. Oczywiście chodzi o Munchkina. Dawno temu obiecałem sobie, że aby nie obciążać zanadto budżetu domowego, będę kupował tylko serię fantasy i wyjątkowo dobrze idzie mi dotrzymywanie słowa (to, że żona zauważyłaby inny rewers kart w grze, którą lubi i w którą gra, zdecydowanie ułatwia mi zadanie). Oczywiście Munchkin Legendy, którego recenzję mam zamiar popełnić, to taki samodzielny dodatek do fantasy… w końcu podobnie jak Conan, mają te same rewersy… 🙂 Munchkin odkurzony, Legendy rozpakowane i włożone w koszulki, ludzie zaproszeni, syn u babci. Czas zdobywać poziomy.